Najlepszy przyjaciel moich włosów, czyli maska Kallos Keratin

Cześć!

Niestety pogoda za oknem wskazuje na to, że nieubłaganie i nieodwołalnie mamy jesień. Ubolewam, jest to znienawidzona przeze mnie pora roku, chociaż dzięki niej można stworzyć fajny klimat, gorąca herbata, pachnące świeczki, uf! Co ja gadam, uwielbiam to wszystko, ale w atmosferze zimowej, więc zostaje mi razem z moją herbatką i ukochaną cynamonową Yanke Candle przetrwać ten czas!

Z ogłoszeń parafialnych zapraszam Was na mój fanpage na FB <klik> oraz Instagram, tam działam dość prężnie <klik> . Jeśli któraś z Was ma instagram, napiszcie proszę w komentarzu, chętnie odwiedzę i zaobserwuję :) Oczywiście, odnośniki znajdzcie na górze nagłówka, są bardziej przyjemne dla oka niż to słynne <klik klik> haha.

Z czym dziś przychodzę ? Dziś mam dla Was coś ekstra, mianowicie maskę keratin mistycznej firmy Kallos, czemu mistycznej? Już mówię, na Waszych blogach często mam okazję przeczytać, że jest ona trudno dostępna, mi ten problem nie doskwiera, wchodzę do Hebe no i jest. Widziałam, ją w jednym sklepie intrernetowym za bagatela! prawie 30 zł, a w drogerii jest to koszt 10 zł. Także jeśli macie możliwość wyprawy do Hebe, to polecam, lenistwo drogo kosztuje ;)

Maska do włósów Kallos dzięki zawartości keratyny i proteiny mlecznej o regenerujących właściwościach odbudowuje naturalną strukturę włosów wypełniając ubytki. Odżywia i chroni suche łamiące się włókna właosów. Do włosów suchych, łamiących się i poddanych zabiegom chemicznym. To tak od producenta, teraz czas na mnie.

Uwielbiam, ze wszystkich kallosowych cudów ( a przetestowałam większość z ich oferty) jest zdecydowanie moim faworytem, chociaż każdy ich produkt sprawdza się. Ta maska dała moim włosom efekt 'wow'. Zaznaczam, że używałam jej jako maski, 30-40 min przed myciem, albo na całą noc, wtedy dawała najlepszy efekt. Jasne, że może posłużyć jako odżywka zaraz po myciu, ale to już nie to samo :)
Polubiłam ją za to, że zgodnie z zapewnieniami producenta odżywiała włosy i nadawała im zdrowy wygląd, już po pierwszym zastosowaniu moje włosy stały się miękkie i sypkie. Przy regularnym stosowaniu, zauważyłam, że maska faktycznie poprawia kondycję włosów, dyscyplinuje je i sprawia, że wyglądają na zdrowe. A i co bardzo ważne zapobiega puszeniu, włosy są wygładzone. Przy półtora miesięcznej kuracji, wygląd moich włosów znacznie się poprawił, jednak dla tych co łudzą się, że maska naprawi zniszczone włosy, to cudu nie będzie (bo słyszałam też o takich pragnieniach). Jest to fajny produkt, który pomaga zniszczonym włosom, odżywia je i nadaje ładny wygląd. Moje włosy bardzo lubią proteiny, więc polubiły się z nią.

Maska nie jest super wydajna, tak jak już wspominałam, przy regularnym użyciu wystarczyła mi na 1,5 miesiąca. Jak dla mnie to w sam raz, bo miałam wątpliwości czy podołam z tym wielkim litrowym słojem. Cena genialna 10 złotych cudownej przyjemności, więc przy tak niskiej cenie z wydajnością nie jest źle.
Maska zamknięta jest w plastikowym opakowaniu, w kolorze mięty, ze złotym logiem, wygląd dla oka przyjemny :) Zapach ma całkiem ciekawy wydaje się taki trochę męski, momentami jednak słodkawy, napewno jest znośny. Myślę, że większość z was go polubi bo jest oryginalny. Konsystencja fajna, nie za rzadka, nie za gęsta w sam raz do nałożenie na całą długość, tak właśnie nakładałam, omijając skalp. Co ważna, maska nie obciąża włosów! (nawet gdy jako odżywkę przetrzymamy ją na głowie)
Co ważne wcieramy ją w lekko podsuszone ręcznikiem włosy!
Jest to bardzo fajny produkt, napewno stanie się dobrym przyjacielem osób które posiadają zniszczone włosy. Skutecznie pomaga w walce o ich piękny wygląd, ja z całego serca polecam, może trudno z jej dostępnością, ale warto poszukać dla takich efektów! :)

A tutaj przesłodkie muffinkowe puzderko, które dostałam w prezencie. Jest tak urocze, że aż musiałam je Wam pokazać :)

Buziaki :*




NOWY WYGLĄD! Krem idealny + haul Essence!

 Hej kochane!

Jak widzicie mój blog ma nowe wdzianko za co jestem przebardzo wdzięczna Karolinie z bloga Pasje Karoliny , wykonała ona kawał dobrej roboty! Jest niesamowita, a zarazem bardzo profesjonalna.Szybciutko przygotowała próbki nagłówków, nie zrażała się moim brakiem entuzjazmu i niesprecyzowaną wizją. Słuchając moich pokrętnych tłumaczeń wyczarowała coś naprawdę ekstra! Jestem bardzo zadowolona z jej pracy, szczerze polecam metamorfozę z Karolą :) To czysta przyjemność a efekty, no same patrzcie, można się zakochać!

Dziś notka o kosmetyku, a właściwie kremie idealnym, lecz właśnie co znaczy, że kosmetyk jest idealny?
Dla mnie pod tym enigmatycznym zwrotem kryje się uniwersalność, dostępność, cena oraz komfort używania. Żeby nie trzymać Was w niepewności zdradzę Wam co u mnie jest numerem jeden. A więc, jest to krem MASŁO KAKAOWE firmy Ziaja. Ideał, poprostu ideał.


Myślę, że prawie, jak nie każda z nas słyszała o tym kosmetyku, wiele pewnie też używało. Jednak jest tak cudowny, że zasługuje na kolejny wpis, w którym zagra pierwszoplanową rolę. Sprawdza się u mnie w każdej sytuacji, w zimę, w lato. Nie ma sytuacji, której by nie sprostał. Jest takim małym bohaterem.Genialnie nawilża, ale też zapobiega, przesuszaniu.Mam ogrom zastosowań, a oto one:

*po opalaniu w solarium jak i naturalnym (przed używam jego brata, przyspieszacza opalania)
*przesuszone usta (nakładam na noc grubą warstwę, rano problem znika)
*suche łokcie i kolana (po tygodniu możemy zapomnieć o problemie)
*twarz w okresie letnim (zapobiega i redukuje małe przebarwienia po kąpielach słonecznych)
*twarz w okresie zimowym (smaruje przed wyjściem na mróz, oraz na noc, nie wiem co to sucha i spękana skóra o tej porze roku)
*nogi (mam ultra wrażliwą skórę, używam go często nacodzień jako balsam, testuje inne, ale zawsze potulnie wracam)

Chyba wszystko uff. A teraz coś więcej o tym cudeńku, dostępny w dużym i małym opakowaniu, w tej serii jest dużo fajnych produktów. U mnie każdy z nich się sprawdził. Ma fajną konstynecję, niezbyt lejącą, taką w sam raz. Niektórym może przeszkadzać to, że jest dość tłusty. Troszkę wolno się wchłania i przez jakieś 10 minut mamy wrażenie jakby lepkości. Oj wiecie o co chodzi, ale ja jestem w stanie mu to wybaczyć!
Jest dostępny dosłownie wszędzie, kusi swoją ceną. Takie pudełeczko jak na zdjęciu to koszt 5 zł.








Teraz kolejny punkt notki haul Essence!
Uff myślę,że w blogosferze nie ma osoby, która nie słyszała o ich wyprzedaży kolekcji wiosenno-letniej, czy jakoś tak :) Jednym słowem chcą się pozbyć produktów, które wypadają ze sprzedaży, ale czy to ważne? Ważne, że my kobietki możemy poszaleć za jedyne 4 złote, ha! Przyznam się, że ja o całej akcji dowiedziałam się przypadkowo, udałam się do Natury po olejek, a tu taka niespodzianka!

Na zdjęciu drogocenny olejek arganowy marki Bielenda, ma go ktoś? jak się sprawuje?
Wprosiły się też "mokre" chusteczki z Biedronki, ale jak tu ich nie kochać za zapach gumy balonowej! (1,5 zł)
Przejdźmy jednak do meritum, czyli ruszamy z Essence. Produkty za 4 zł:
*Podkład to match
*Podkład i puder 2w1 (ja będę używać jako pudru tylko)
*Kredka do oczu I love Rock (tyle dobrego o niej słyszałam więc jest)
*Błyszczyk Stay with me (nadażyła się okazja, żeby wypróbować, jakoś nam było nie po drodze)
*Baza pod lakier Peel of

Teraz te za 2zł:
*Róż Ready for boarding
*Balsam do ust Fruity (nie wiem z jakiej jest edycji, ale uwielbiam go, piękne opakowanie vintage, metalowe)
*Lakier do paznokci 3in1
*Puder zwiększający objętość rzęs Vampire Love

Do usłyszenia, ma nadzieję, że spodoba Wam się u Diamencika na nowo ;)
Buziaki :*

Piszcie czego recenzję chcecie zobaczyć!





Essence Circus, lakier warty uwagi. Łowy w Naturze

Cześć dziewczyny!

Dziś taki luźny post, mini haul. Chciałam Was zachęcić dziewczyny do grzebania w wyprzedażowych różnościach w Naturze. według moich obserwacji jest to jedyna drogeria, która w sposób, jakże przyjemny dla klienta pozbywa się limitek czy produktów z bliskim terminem ważności etc. Ceny są przyjemne, jak dotąd nie kupiłam na takiej wyprzedaży nic powyżej 5 zł, bo jest to cena maksymalna. Myślę, że jest to dobra okazja do wypróbowania kosmetyku lub odcieniu do, którego nie jesteśmy na sto procent przekonane. Oczywiście ogromna część kosmetyków, które tam lądują to też chłam, czasem trzeba się nieźle naszukać w poszukiwaniu perełek. W mojej naturze na wyprzedażach najczęściej lądują kosmetyki Essence, z czego jestem bardzo zadowolona :) czasem zdarzy się też My Secret czy Catrice, jednak ja najbardziej lubuje się w Essence.

Ostatnio ruszyłam na poszukiwania olejku do ciała, nie wybrałam nic, ale w szafie wyprzedażowej znalazłam parę fajnych produktów :) Moje serce najbardziej skradły lakiery z Essence, i to jeden z nich jest bohaterem dzisiejszego postu. Ahh dodam, że za całe "zakupy" zapłaciłam całe 8 zł ;)


Najbardziej do gustu przypadł mi lakier z limitowanej edycji Circus Cotton Candy, no hm, kolor nie przypomina waty cukrowej, ale i tak bardzo mi się podoba. To taki delikatny purpurowy zamknięty w poręcznym opakowaniu, czarny z połączeniem złotego tworzy fajny klimat, całość wygląda estetycznie :)
Nakłada się go super wygodnie, pędzelek nie za szeroki, konsytencja w sam raz. Ah i wysechł też błyskawicznie, do pełnego krycia wystarczyły mi dwie warstwy. Brokatową stroną pomalowałam tylko jeden paznokieć, nie lubię jak za bardzo się błyszczy, wolę delikatne akcenty :) Topper świetnie skomponował się z lakierem, kolory pasują idealnie. Bardzo polubiłam się z tym lakierem, wcześniej nie byłam przekonana do takich kolorów, skusiła mnie cena. Lakier bardzo dużo zyskał na paznokciach. Już nie mogę się doczekać, gdy przetestuje jego czerwonego brata, jest to odcień Aplause.


Tutaj lakiery razem: (zdjęcie źle oddaje kolor, jest to krwista czerwień)


Oprócz lakierów kupiłam też błyszczyk, również kolekcja Circus, odcień Acrobat, jeszcze nie iałąm okazji wypróbować. Kolor w opakowaniu wygląda intrygująco :) Kupiłam też witaminowy sztyft do suchych paznokci, miałam kiedyś ten produkt i bardzo go lubiłam, nie działał cudów, ale natychmiasyowo nadwał paznokciom zdrowy wygląd, a i pięknie pachnie mango :)  

To wszystko na dziś :)
Mam nadzieję, że zachęciłam Was do grzebania w wyprzedażach, do usłyszenia, trzymajcie się kochane :*
A i jeśli lubicie mojego bloga, będzie mi bardzo miło jeśli będziecie go śledzić na fb, przycisk znajdziecie po prawo po ramką obserwatorów z góry dziękuje :*




Przepyszny balsam Cranberry Choc. Przepis na oryginalne muffinki :)

Cześć :)

 Witam Was wszytskie w ten okropny jesienny dzień, niestety pogoda daje nam znac, że te kalendarzowe wakacje już się skończyły, na całe szczęście ja mam jeszcze miesiąc :) Deszcz i wiatr zwiastują zblizającą sie wielkimi krokami jesień, ważne by ją przetrwać, bo potem nadejdzie moja ukochana zima. Już się ciesze na samą myśl, a Wy, którą pore roku najbradziej lubicie?

Dziś mam dla Was dwa smakołyki, jeden kosmetyczny, a drugi to słodycz właściwa, czyli rozkosz dla naszego podniebienia, zapraszam :*

Raz, dwa, trzy..
Zaczynamy od balsamu do ciałą firmy Fruttini, ja mam wersję zapoachową Cranberry and Choc, czyli o zniewalającym zapachu czekolady i żurawin :)


Co pisze o nim producent?
Balsam do ciała o subtelnym i zmysłowym zapachu czyni pielęgnację skóry przyjemną. Wyszukane komponenty nawilżające, naturalny wysokowartościowy olejek migdałowy i witamina E znakomicie pielęgnują i wygładzają skórę. Zawiera kompleks witamin B3 i B5, znakomicie się wchłania i daje skórze długotrwałe poczucie aksamitnej gładkości i elastyczności. 

Zapach jak dla mnie nie przypomina, czekolady z żurawinami, lecz jest to zapach identyczny jak ten malinowej czekolady wedla, co w niczym mi nie przeszekadza, i tak jest obłędny :) A co najważniejsze bardzo długo utrzymuje się na skórze. Balsam oczywiście dotrzymuje też obietnic producenta, świetnie nawilża. Nałożony rano pozostawia naszą skórę dobrze nawilżoną na cały dzień, jest mięciutka, i muszę to napisać po raz kolejny, pachnie bosko!  
Jego konsystencja jest lekko lejąca, lecz dobrze i szybko się wchłania nie zostawijąc po sobie tłustego filmu.Kolorem przypomina krem z nutką kakao, co jeszcze bardziej umila aplikację :) 
Jeśli chodzi o zapewnienia producenta, nie czuję zwiekszonej elastyczności mojej skóry, ale wcale nie oczekiwałam tego od tego rodzaju balsamu. Moim piorytetem był zapach, który długo utrzyma sie na skórze i z tym sobie Fruttini w 100% poradziło. Jest on obecnie moim hitem dobrze nawilża, i tak wiem, pisze to po raz kolejny, obezwładnia zapachem! 
Jeśli ktos nie lubi czekolady do wyboru jest wiele innych wersji zapahowych m.in mleczno-pomarańczowy, czy malinowo-kremowy. 
Ja napewno jeszcze nie raz do niego wróce, i sprawdze inne wersje zapachowe.  
Aaa, co najważniejsze zapłaciłam za niego 10 zł/ 200 ml. Cena całkiem przyzwoita, z wydajnością też daje rade. Używam nałogowo od 2 tygodni, a zostało mi więcej niż połowa! 
Jego jedynym minusem jest kiepska dostępność, jak narazie widziłam produkty tej firmy tylko w Hebe i Naturze :c Ale obie te drogerie mam pod nosem, więc nie narzekam :) Jeśli, któraś z Was natknie się na ten balasam, skuście się na niego, napewno pokochacie go tak samo jak ja ♥  

A teraz przejdźmy do jeszcze słodszej części wpisu, przygotowałam dla Was przepis na moje ukochane muffinki. Czekoladowe, z odrobiną coli i whiskey, warto się na nie skusić. Robi się je łatwo, a co najważniejsze nie zajmuje to zbyt wiele czasu! Są doskonałe, bardzo czekoladowe, z orzeźwiający kremem, a w dodatku przyciągaja orginalnościa.

Ciasto: (wychodzi z niego 12-13 babeczek) 
 
* 175 gram mąki pszennej 

* 2 łyżki mielonych orzechów (nic sie nie stanie, jeśli nie dodacie) 
* 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia 
* 1/8 łyżeczki sody 
* duża szczypta soli 
* 2 jajka  
* 125 gram cukru brązowego 
* 50 gram masła 
* 4 łyżki gorzkiego kakao 
* 5 łyżek whiskey 
* 200 ml Coca Coli 

Krem:

* 1 szklanka śmietanki kremowej 30% 
* 200 gram gorzkiej czekolady 
* pare łyżek whiskey (zależy od upodobania, ja daje 8) 


Ciasto na babeczki:
Przygotować foremkę na muffiny - wgłębienia wyłożyć papilotkami lub posmarować masłem i oprószyć mąką. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, sodą i solą, wymieszać ze zmielonymi orzechami. Jajka ubić z cukrem na puszystą i jasną pianę - mają potroić początkową objętość. Masło roztopić w garnuszku, wymieszać trzepaczką z kakao. Cały czas ubijając jajka - na najmniejszych obrotach miksera - dodawać na zmianę suche składniki, masło z kakao i Coca-Colę. Na koniec wlać alkohol. Wyłączyć mikser. Ciasto przełożyć do foremki do 3/4 wysokości dołków (z przepisu wychodzi 12 muffinek). Piec 12-14 minut w 180st.C do suchego patyczka. Ostudzić na kuchennej kratce. Następnie wyciąć środek babeczek o średnicy ok. 1,5cm.


Krem: Kremówkę podgrzać. Czekoladę posiekać. Do gorącej śmietanki wsypać czekoladę, wymieszać na gładki krem. Ostudzić, dolać alkohol i ubić na puszysty, lekki mus. Krem przełożyć do rękawa cukierniczego z ozdobną końcówką. Krem powyciskać do zagłębień babeczek, a następnie ozdobić wierzch grubym zawijaskiem. Można posypać odrobiną kakao. Przechowywać w lodówce lub chłodnym miejscu, choć najlepsze są zaraz po udekorowaniu - gdy krem jest bardzo puszysty, a babeczki baaardzo mięciutkie! Polecam dekorować na około pół godziny przed podaniem, schładzając 15 minut w lodówce. 

Mam nadziję, że spróbujecie tego przepisu :* 

A gotowa wygląda tak!

Buziaki :*