Goose Creek, debiut marki na polskim rynku. Przegląd zapachów


Powrót do blogosfery oznacza powrót do pachnących postów. Mam nadzieję, że się cieszycie tak samo jak i ja. Pisanie o świecach daje mi mnóstwo radości. Dziś zapoznam Was z marką Goose Creek, która całkiem niedawno zadebiutowała na polskim rynku, jednak w Stanach Zjednoczonych odnosi niemałe sukcesy. Oczywiście pierwszym porównaniem jakie się nasuwa jest zestawienie ich z Yankee. Nie bez powodu, jednak pomimo pięknych zapachów oraz designu zachowanego w podobnej estetyce nie mają zbyt wielu wspólnych cech.


Woski Goose Creek wytwarzane są z wosku sojowego, występują w formie krążka składającego się z 6 kostek. Producent zaleca nam spalanie jednej podczas sesji zapachowej. Jednak moc zapachu jest tak duża, że spokojnie wystarczy nam połowa. Oczywiście możemy to sobie dozować, jednak ja, miłośnik killerów uważam połówkę za dawkę optymalną. Taka ilość spokojnie zapachnia jedno pomieszczenie, czasem nawet niesfornie ucieka poza nie. Pół kostki trzyma zapach do 8 godzin, dobry wynik. Reasumując, jeśli zdecydujecie się palić w taki sposób, kostka to 16 godzin zapachu, a opakowanie 96. Przy takiej wydajności jego dość wysoka cena (22 zł) nie przeraża. Wosk jak na sojowy przystało jest miękki ma, ma bardzo plastyczną strukturę. Umieszczenie go w plastikowym pudełku jest idealnym rozwiązaniem. Na tle Yankee wyróżniają się mocą, w wypadku Goose nie musimy domyślać się zapachu, czujemy go w pomieszczeniu a nie tylko zbliżając się do kominka tak jak to w niektórych zapach od YC się zdarzało. Niestety dla części osób ich moc może okazać się przekleństwem. Dużym atutem jest opakowanie, bardzo higieniczne a co najważniejsze wosk się nie kruszy, nie ma mowy o utraconych kawałeczkach. 


Wosk parafinowy to początek a zarazem koniec podobieństw. Goose wyróżnia obecność dwóch knotów, gwarantuje to szybkie rozpalanie się świecy do ścianek. Świetne rozwiązanie, kiedy chcemy delektować się ulubionym zapachem mając mało czas na palenie świecy. Obecność dwóch knotów nie wpływa na szybsze spalanie. Zapachy tak samo jak w Yankee są skategoryzowane, na ten moment nie umiem Wam powiedzieć jak rozkłada się ten podział, ale w następnej notce napiszę o tym coś więcej. Zapachy same w sobie są bardziej złożone, wieloskładnikowe. Niektóre z nuty tworzą tło a inne wybijają się na pierwszy plan. Nawet te jedzeniowe są jakby bardziej wytrawne z nutką perfum. Eleganckie sam w sobie, jednak wciąż pasujące do swojej kategorii. Podobnie jak w Yankee każdy znajdzie tu coś dla siebie, szczególnie miłośnicy męskich a zarazem niebanalnych zapachów poczują się jak w raju. Moc świec jest nieco mniejsza niż wosków, jednak są bardzo dobrze wyczuwalne. Na ogół to zapachy stonowane wkomponywujące się w tło, ale znajdą się też killery, dla miłośników zapachowych wrażeń. Co ważne, są to jedyne świece dwuknotowe, (palone przeze mnie) w których podczas palenia nie dochodzi do szybkiego uwolnienia się olejków a parafina nie wychodzi na pierwszy plan, zabijając radość z palenia. Cena to 92, bardzo przystępna. Podsumowując świece Goose to świetny wybór dla tych, którzy nie są obyci z paleniem i zależy im przede wszystkim na komforcie i bezproblemowym paleniu. Zdecydowanie najlepszy wybór na początek zapachowej przygody. Sprawdzą się też jako odskocznia dla tych znudzonych klasyczną ofertą YC w Polsce.

Przejdźmy teraz do przyjemniejszej części notki, czyli zapachy!


Dziś poznacie 6 uniwersalnych, a zrazem idealnych na lato aromatów.


Zaczynamy od mojego ulubionego zapachu. Na początku nie zwróciłam na niego uwagi, wydał mi się zwyczajny i o zgrozo nijako owocowy. Owoce zdecydowanie nie są moją ulubioną kategorią zapachową, ale te z Goose naprawdę miło zaskakują swoją naturalnością. Wracając do zapachu Summer Sherbet to kompozycja kwaskowych limonek, pomarańczy przełamana słodyczą mango, brzoskwini i moich ulubionych letnich owoców, czyli malin . Czuć w niej zmrożone nuty, taki delikatny chłodek, który uwaga nie ma nic wspólnego z miętą. To właśnie on stwarza niepowtarzalność tego zapachu. Wesoła kompozycja owoców, która orzeźwi nawet w największe upały. Ja już wypaliłam swój słój i przymierzam się do kupna następnego.


Ideał dla fanów naturalnych nut cytrynowych w świecach. Ta nie dosyć, że nie jest chemiczna (i nie pachnie odświeżaczem do toalet)  to pachnie jak prawdziwa lemoniada. Świeżo wyciśnięte cytryny osypane cukrem czekające na wciśniecie do wody. Czuć w niej musujące nuty, co daje podobieństwo do oranżadek w proszku. To kolejna propozycja w sam raz na lato. Cytryna, która zachowuje swą kwaskowatość, przełamana słodką spożywczą nutą.


Pozycja obowiązkowa dla fanów soczystych owocowych zapachów. Fioletowe winogrona prosto z działki zamknięte w słoju. Żaden tam toskańskie, sto procent polskości. Świetnie odwzorowany zapach, idealnie zachowany balans pomiędzy słodyczą a cierpkością tego owocu. Jeśli byliście kiedyś w winnicy ten aromat, również będzie bliski waszym sercom. Ah zapomniałam dodać, że wcale nie lubię winogron, lecz ten zapach mnie zauroczył.


To jeden z tych zapachów, który poznałam na długo przed pojawieniem się Goose Creek w Polsce. Nazwa skutecznie podziałała na moją wyobraźnię i świeca przyleciała do mnie zza wielkiej wody. To zapach wytrawnego biszkoptu, oblanego słodkim do bólu maślanym kremem z dodatkiem truskawek. Nie jest to zapach świeżych owoców, lecz typowo jedzeniowy. Coś jakby z nutką śmietany. Na końcu odkrywamy kolejną słodką warstwę, tym razem to lukier, dużo cukru pudru i musująca nuta kwaśnej cytrynki. Wielowymiarowość zapachu nie czyni go pospolitym, mdlącym słodziakiem. Na sucho nie odkrywa swojego prawdziwego piękna, najlepsze w sobie pokazuje w paleniu.


To zapach z kategorii perfumowanych otulaczy, zdecydowanie dalekiej mojemu sercu. Ciepła kompozycja, w której przoduje drewno sandałowe, delikatne nuty piżama. Tło dla nich tworzą kwiatowe nuty jaśminu oraz wiciokrzewu. Delikatności nadaje wytrawna, choć ciepła wanilia. Kompozycja bardzo klimatyczna, stworzona do palenia w letnie, chłodne wieczory. W zimę na pewno przypomni nam romantyczne letnie chwile, obrazek dodaje klimatu. I tu uwaga fani słynnego zapachu Whiskers on kitten z Yankee Candle mogą klikać w ciemno, to bardzo podobna kompozycja zapachowa, mają ze sobą wiele wspólnych nut.


Czas na ostatni już dziś zapach. Pokładałam w nim duże nadzieję, jednak zupełnie się zawiodłam. W mojej wyobraźni rysował się całkiem inny zapach. Liczyła na eukaliptus grający tu pierwsze skrzypce, jednak nie. Tu jest on tylko tłem dla zielonej, organicznej mięty. To zapach świeżo zebranych w ogrodzie listków. Ma w sobie dziwne praniowe nuty, których obecności nie potrafię wytłumaczyć. Jednak idealnie wpasowują się w całość. Świeca stwarza przyjemny chłodek.

Zachęcam Was do zapoznania się z ta marką, każdy znajdzie w jej asortymencie coś dla siebie. Wyłączonym dystrtbutrem GC na Polskę jest sklep Pachnąca Wanna. Pamiętajcie, że sklep oferuje atrakcyjne rabaty, więc możecie upolować swoją pierwszą gąskę w naprawdę miłej cenie. Asortyment marki będzie stopniowo rozszerzany, w najbliższym czasie możecie spodziewać się dostawy nowych letnich zapachów jak i uzupełnienia braków.
Goose Creek to miła odmiana od Yankee. Szeroki wybór zapachów a przede wszystkim łatwość w paleniu, która daje mi niezależności. Gąski lubię palić, ale to Yankee mają w sobie to coś co podsyca we mnie apetyt na kolekcjonowanie. Jedno jest pewne GC i YC to dwie moje ulubione marki na rynku świecowym, nie mają sobie równych!

Na dziś to wszystko! W następnej notce poświęconej Goose Creek przyjrzymy się woskom.  

ps: na moim fanpage czeka na Was mini sonda, w której możecie zdecydować jaki zapach GC będzie nagrodą w konkursie, który ruszy za kilka dni. Proszę Was o oddanie głosu, bo nie wiem co dla Was przygotować! klik

Ahoj nadmorska przygodo! Realcja z nierutynowego spotkania Secrets of beauty


Witajcie po kolejnej długiej przerwie na blogu. Nie bez powodu relacja z warsztatów jest pierwszym wpisem, który ponownie wita Was na hidiamond. Każdy kto choć raz zderzył się z SOB, wirtualnie czy poprzez udział wie, że jest to inicjatywa nierutynowa. I właśnie o to chodzi! Porzucamy szablonowe schematy blogerskich spotkań i działamy! Poszerzamy swoją wiedzę, ale też integrujemy się z całą blogerską rodzinką. Udział w Secrets dał mi motywację do dalszego pisania i dzięki niemu mam odwagę tu wrócić i coś zmienić.

W piątek rano stawiłam się na dworcu by razem z Esem ruszyć w drogę po przygodę. Podróż polskim busem minęła nam szybko, lecz wcale niekomfortowo. Brak dostępu do wifi, kiedy na szybko pragniesz uaktualnić swój podróżny pecet może być nieco uciążliwy. W Gdańsku całkiem przypadkowo udało mi się spełnić jeden punkt z mojej listy 'before I die' a mianowicie być w dwóch miejscach naraz. Jedną nogą w odjeżdżającym pociągu do Tczewa a drugą na gdańskim peronie. Nie powiem, ciekawe uczucie. Dalsza część drogi do Jastrzębiej Góry upłynęła nam bez większych atrakcji, a szkoda.  Na miejscu bez problemów znalazłyśmy hotel Natura Park, który gościł nas podczas warsztatów. Na miejscu wpadłyśmy na Angel i Balbinę, chwila odświeżenia i we czwórkę popędziłyśmy na obiadokolację. Ta minęła błyskawicznie, bo zaraz potem czekała na nas niespodzianka. Część warsztatową otworzyło spotkanie z marką Illua. Absolutnie magiczny świat naturalnych kosmetyków, podany z klasą. Właścicielka, Pani Magdalena Aleksandrowicz otworzyła przed nami wrota do świata Illui i chyba każdy z nas był oczarowany tak samo.


Po spotkaniu z Illuą mieliśmy czas dla siebie. Razem z Esem ruszyłyśmy na podbój morza, zdążyłyśmy idealnie na zachód słońca. Wyjazd nad morze bez rybki? nie ma mowy! Dlatego po plażowaniu natychmiast udałyśmy się na podbój knajpek, dołączył do nas Balbina i Angel, w czwórkę raźniej!


Czas na dzień drugi. Od rana intensywnie, przywitały nas warsztaty z 'kręcenia' własnych kremów z Panią Agnieszką Stateczną-Mędrek. Krótko omówiliśmy jak kwestię ważne miejsce zajmują oleje w kosmetykach a chwilę potem każdy z nas zabrał się do tworzenia własnego specyfiku. Działaliśmy zgodnie z wytycznymi, jednak na koniec każdy mógł nadać swojemu kremowi indywidualnego charakteru poprzez dodanie olejeku eterycznego. U mnie padło na lawendę.





Potem przyszedł czas na prezentację marki Ingrid. Dotychczas była ona dla mnie w ogóle nierozpoznawalna. Czas najwyższy to zmienić! Okazało się, że marka poza granicami naszego kraju robi niemałą furorę. W tym wypadku idealnie sprawdzi się powiedzenie 'cudze chwalicie, swojego nie znacie'. Dzięki przedstawicielkom marki poznałyśmy produkty,jak i również mogłyśmy je wypróbować. Na poniższych zdjęciach zobaczycie, że w asortymencie Ingrid, każdy znajdzie coś dla siebie!




Kolejnym punktem programu był warsztat z Margaretą, połówką cudownego Craft'n'beauty. Gosia otworzyła przed nami świat zapachów. Każdy z nas mógł stworzyć własny wosk zapachowy i zapachnić go według własnych preferencji. Dziewczyny są specjalistki w tej dziedzinie, a od niedawna zajęły się dystrybucją olejków zapachowych. Do ich oferty dołączył zestaw kreatora zapachów, dzięki któremu każdy może stworzyć niepowtarzalne kompozycje zapachowe. Świetna zabawa! Wracając do naszych warsztatów ja absolutnie zauroczyłam się zapachem Esy Floresy. Słodki, orzeźwiający z nutką gumy balonowej. Idealny. Drugim faworytem okazał się zapach Five o'clock. Czarna herbata z miodem z pazurem.




Następnym i niestety ostatnim punktem naszych warsztatów było spotkanie z Ewą i Olą z Gosha/Lumene, które tym razem oprócz nowości ww brandów przybył do nas z czymś nowym. A mianowicie markami Elegant Touch i Eylure. Te pierwsze to innowacyjne sztuczne pazurki, nieszkodliwe dla naszej naturalnej płytki, bajecznie łatwe w aplikacji i dostępne w niezliczonej ilości kombinacji, od odważnych rockowych ćwieków po delikatny pudrowy mat. Eylure to sztuczne rzęsy, wytwarzane fair trade, są one wytwarzane ręcznie, jednak przy ich produkcji nie są zatrudniane dzieci. Duży plus! Rzęski są z naturalnych włosów ludzkich, które po serii procesów mogą znaleźć się w opakowaniu by trafić do nas. Wykonane z najwyższą precyzją, dostępne w dużej ilości wzorów, od dramatycznego look'u po delikatne, które tylko uwypuklą nasze naturalne rzęsy. Przyznam się szczerze, że z aplikacją rzęs miałam mały problem. Z paznokciami poszło gładko, choć jak to ja, popełniałam oczywiście malutkie fauxe pas, co może zobaczycie na poniższym zdjęciu.








Na tym koniec warsztatów. Potem tradycyjnie, bo znów we czwórkę ruszyłyśmy zobaczyć zachód słońca i odwiedzić pobliskie bary, w jednym znalazłyśmy się aż dwa razy, przypadek? nie sadzę. Po naszych małych 'voyajażach' i licznych sesjach na plaży wróciłyśmy do ośrodka, by razem z resztą uczestników usiąść przy ognisku. Kawały i zabawne angdotki sypały się jak z rękawa. Kto nie był niech żałuje #ole. Następny dzień to dzień powrotu, nie ma tu o czym pisać, bo panował wszechobecny smueteczek, że nasza nadmorska przygoda dobiegła ku końcowi.

Przekochana Marysia, nie mogło jej zabraknąć!

Dziękuje Michałowi za wspaniałą organizację jak i za możliwość wzięcia udziału. To moje drugie SOB i Michał, ze spotkania na spotkanie przechodzi sam siebie. Strach pomyśleć co wymyśli następnym razem. Wspaniała atmosfera, ahoj towarzysze. SOB nie da się opisać, bo słowa nie oddają magii tego spotkania, to trzeba przeżyć!

Ogromne podziękowania dla sponsorów:


PS: zdjęcia pożyczone od Bożenki i Michała, dzięki dzięki!